Jest googlastycznie
Nie ma większego zaszczytu dla firmy niż nazwanie jej imieniem powszechnie wykonywanej czynności. Rank Xerox – za pionierską postawę – został nagrodzony czasownikiem „kserować”, a w angielskiej wersji występuje dobitniejsze „xerox” – choć oczywiście można powiedzieć „copy”. Są i rzeczowniki: Adidasa uhonorowano nazywając jego imieniem każde obuwie sportowe, zaś – w nieco zamierzchłych czasach – za sprawą brytyjskiego przedsiębiorstwa Rover otrzymaliśmy polską nazwę dwukołowca napędzanego siłą ludzkich mięśni. Kiedy więc bardzo oficjalnie zaproponowano, by czynność przeszukiwania internetu nazwać googlowaniem, spodziewano się, że firma Google z radością przyklaśnie. Nie przyklasnęła, a nawet odmówiła.
Potem nastawiła kolce jak jeż i opublikowała serię dość dziwnych – nawet jak na globalną sieć zakazów i nakazów dotyczących wykorzystania jej nazwy i logo. Szczególnie gorąco komentowano „zakaz grzebania przy znakach” oraz cytat: „Użytkownikom nie wolno usuwać, zniekształcać ani zmieniać żadnego elementu Cechy marki Google (…) Niedozwolone są więc na przykład następujące znaki: Googlastycznie, Googlowanie, PoGooglujmy”. Internauci przecierali oczy – sen to czy jawa? Co wrażliwsi zaczęli głośno zastanawiać się, czy jeśli w rozmowie prywatnej powiedzą, że coś przegooglowali, to zostaną pozwani czy nie?
Jeśli jednak uważnie prześledzić coraz aktywniejsze działania Google (także w Polsce – ostatnio przedstawiciele firmy trafili też do Tarnowskich Gór) wyjaśnienie zagadki braku googlowania staje się oczywiste. Wielkie duże G nie chce być tylko wyszukiwarką. Chce kojarzyć się zarówno z dostarczaniem usług hostingowych (gmail), mapami tworzonymi na satelitarnej podstawie, narzędziami on – line, słownikami jak i newsami czy notowaniami giełdowymi. Chce kojarzyć się z największą na świecie bazą filmów – dlatego za ponad półtora miliarda dolarów zakupiono serwis YouTube. Wymienienie planów giganta przekroczyłoby zresztą objętość szkolnego zeszytu.
Nie grozi nam zatem zastąpienie na stronie internetowej przycisku „szukaj” (nawiasem mówiąc doprowadzającego Czechów do spazmatycznego śmiechu, co jest pewną formą zemsty za Jozina z Bazin) guzikiem „googluj”, ale wyszukiwarkowy biznes już dawno przestał być garażową zabawą. Najpotężniejsze komputery na świecie – o niewyobrażalnej mocy obliczeniowej – nie zajmują się bowiem wytyczaniem trajektorii pojazdów kosmicznych ani rozgryzaniem zawiłości kodu DNA. Zaprzęgnięto je do pracy w wyszukiwarce na literkę „g” i właśnie przeszukiwanie internetu jest ich najważniejszym zadaniem. Larry Page i Siergiej Brin którzy Google stworzyli nie są już szalonymi wizjonerami, lecz zimno kalkulującymi osobistościami z listy najbogatszych mieszkańców planety. O Google napisano już całe opasłe tomy: od „100 sposobów na Google” (z których w praktyce sprawdza się tylko jeden – mówiący o tym że strony trzeba szukać) aż po ostatnio wydane „Google story” – opowieść mocno frapującą, wciągającą i fascynującą.
Może jednak trzeba było brać ten czasownik kiedy dawali, bo skojarzenia czasem stają się bronią obosieczną. Ponad sto lat temu do rywalizacji o zastosowanie dla celów humanitarnej egzekucji prądu elektrycznego stanęło dwóch dżentelmenów – wynalazców: Edison (reprezentujący prąd stały) i Westinghouse (prąd zmienny). Wygrał George Westinghouse i jego elektrony zastosowano w praktyce, ale mściwy Edison zaproponował wówczas, by zabijanie prądem (wzorem gilotyny i jej pomysłodawcy – chirurga Guillotina) określać od tej pory mianem zwestinghousowania.
Przed Google – w perspektywie kilku lat – niejedna jeszcze wojna, choćby ze społecznością viki, która mimo iż wypromowana jest właśnie przez najważniejszą wyszukiwarkę – też zaczyna mieć niemal identyczne ambicje. Pożyjemy – zobaczymy kto kogo zwestinghousuje, a póki co możemy sobie spokojnie pogooglować.